niedziela, 9 września 2012

Krótki wpis o obojętności

Rzecz o filmie, który mi się wcale nie podobał, i o pewnym sposobie zachowania, którego chciałabym nie widzieć wokół siebie. 

 Film obejrzałam już dość dawno. W zimowy jeszcze wieczór miał mnie przenieść do słonecznej Toskanii, pokazać trochę sztuki, trochę życia i trochę ludzi. Dwóch ostatnich rzeczy mam pod dostatkiem na co dzień, a tej pierwszej trochę mi brakuje. Zresztą film prowokuje do ciekawych refleksji na jej temat, a raczej na temat stosunku do niej, więc dlatego warto o nim wspomnieć. Tym bardziej, że jeśli jest to miłość, to bywa trudna. Częściej niestety jest udawana. Tylko dlatego jestem w stanie uwielbić reżysera, że w bardzo zgrabny sposób odziera zasłonę, za którą chowa się dość duża liczba "znawców" i "nieznawców" sztuki. A może raczej jak dziecko krzyczy "król jest nagi!". Wybierając dwójkę głównych bohaterów i koncentrując się na ich życiowych problemach, jakby mimochodem zadaje najważniejsze pytania. O wrażliwość, o otwartość, o lęk przed krytyką i mechanizmy obronne, które się w nas rodzą. 

Sztuka, dziś chyba bardziej niż kiedyś, tęskni za oswojeniem, wywołuje mieszane uczucia, a czasami nawet staje się polem walki. Jaką postawę więc najlepiej przybrać? "Znawcy" czy "nieznawcy", "ignoranta" czy "dyletanta", a może "aroganta"? Spójrzmy na filmowych bohaterów, zanim zrobi się zbyt nudno i mało wyraziście. Dwoje ludzi spotyka się w Toskanii. Ona, Francuzka, amatorka sztuki, prowadzi małą galerię, w której sprzedaje głównie kopie dzieł sztuki. Samotnie wychowuje syna w wieku, kiedy jest więcej problemów niż mniej. On, chyba Anglik, napisał książkę o sztuce, samotnie wychowuje swój egoizm, który uwalnia go od trosk życia. Ta dwójka spędza ze sobą dzień, w pewnym momencie zostają wzięci za małżeństwo. Postanawiają nie wyprowadzać otoczenia z błędu i wchodzą w swoje role. Rozpoczyna się gra. Ona ukazuje swoją samotność, tęsknotę, potrzebę miłości. Jest szczera i prawdziwa. On zresztą też. Ale jest to szczerość nieszczerości. Ukazuje się oblicze egoisty, który nie jest w stanie poświęcić nic ze swojego wygodnego życia. Nawet gdy za odrobinę trudu i wysiłku otrzyma miłość, czas i zrozumienie. Niestety zdradzę już finał: wraz z końcem dnia oboje rozchodzą się, on wyjeżdża, ona zostaje sama ze swoją galerią i problemami samotnej matki. Czy czegoś się od siebie nauczyli? Nie wiem. Chyba nie. Wróćmy jednak do sztuki. To ona tak naprawdę doprowadziła do ich spotkania. Pan napisał książkę, pod wdzięcznym tytułem "Prawdziwa kopia" (tytuł ten nosi zresztą w oryginale także film, ale zostało to przetłumaczone jako "Zapiski z Toskanii"). Przez lata zbierał materiały na temat dzieł sztuki będących kopiami, a uznawanymi za oryginały, pochodzące np. z innej epoki itd. Temat fascynujący. Już na początku filmu nasz bohater przedstawia się jako... dyletant. Co ciekawe jest to dla niego zaleta. To bowiem dzięki umysłowi nieskażonemu wszelką akademicką spekulacją w tej dziedzinie, zachował niezbędny dystans. Ten, który pozwolił mu na lepsze, trzeźwiejsze spojrzenie na "badane" przedmioty. Czystość i dziewiczość odbioru, a zatem na stworzenie pracy bardziej wartościowej, niezakłamanej itd. Od początku widoczna jest pewna nonszalancja. Z drugiej strony ona – zafascynowana tą książką i nim. Zabiera go do niedaleko położonej miejscowości, aby jeden z najlepszych przykładów do jego książki. XVIII wieczny portret, przez lata uznawany za... antyczny oryginał, a będący tak naprawdę kopią. I cóż w tym momencie czyni nasz sławny pisarz, w swoim nieskażonym odbiorze sztuki? Idzie do drugiej sali bo... nic go to nie interesuje. Książkę napisał, skończył, pokazał się... 


 Oglądając ten film było mi ciężko. Mamy bowiem wspaniały portret ignoranta, który uważa, że wykształcenie w danej dziedzinie, jakakolwiek wiedza, utrudniałaby mu odbiór dzieła sztuki. I tutaj rodzi się pytanie, na które chyba nie ma odpowiedzi, ale które chyba warto zadać. Ten film, jak i te sceny dały mi trochę do myślenia. Jest to bowiem znakomita ilustracja typu, który można spotkać nawet w poważnych i szanowanych tytułach (niestety, nie piszę tutaj o autorach), a nazywa się on "historykom sztuki już dziękujemy". Nie powinnam tutaj dawać wyrazu swoim emocjom, ale to, co miało sprawić, że zostanie obalona dyktatura pewnych środowisk, które miały decydować o tym co jest sztuką, a co nią nie jest, nie zdało egzaminu. Otworzyło zaś furtkę dużej liczbie osób, które zagarnęły te opuszczone pozycje, nie mając do niej nawet odrobiny miłości. A tych, których miała do sztuki ośmielić, jeszcze bardziej onieśmieliła. Ale cóż, carta non erubescit, miłej lektury kolejnej książki... 

środa, 2 maja 2012

Sól i sobole

 

Herb Stroganowów - grafów
Sól i sobole. Brzmi bardzo zimowo, chociaż za oknem lato. W dwóch słowach o tym, co mają ze sobą wspólnego, niestety bez odpowiedzi na pytanie, dlaczego akurat dziś o tym piszę. 

To dość niecodzienne zestawienie znajduje się w herbie jednego z najbardziej wpływowych i zamożnych rosyjskich rodów. Stały się one bowiem nie tylko przyczyną jego bogactwa, ale doprowadziły do powstania dzieł sztuki, których fenomen nie został (i chyba nigdy nie zostanie) wyjaśniony. Dziś postaram się pokazać kilka, a za jakiś czas może pojawią się następne.

O kim mowa? Słowo "strogonow" na pewno powie wiele wielu, lecz już Stroganow niekoniecznie. Bardziej zainteresowani bliższym nam Wschodem na pewno będą wiedzieli o potężnym rodzie, który wpływał przez pokolenia na losy Rusi, a potem Rosji. Bezsprzecznie należeli także do jednych z największych mecenasów sztuki. Oczywiście istnieje pewna prawidłowość, że jeśli stać mnie na więcej niż chleb, a nawet bardzo dużą ich ilość, to chętnie wydam te pieniądze na rzeczy ładne i niekoniecznie do życia niezbędne. Można by powiedzieć, że nie ma w tym nic dziwnego. A jednak, przynajmniej w tym przypadku, wiele rzeczy zadziwia, i chyba należy się już pogodzić z faktem, że nie na wszystkie pytania uzyskamy jednoznaczną odpowiedź.
Pałac Stroganowów w Petersburgu. Projekt: Bartolomeo Rastrelli

Nie chcę w tym wypadku pisać o ich działalności z XVIII i XIX wieku. Zostawmy (może na razie) podziwianie klasycystycznych pałaców turystom Petersburga, a na tyle, na ile możemy, spróbujmy przenieść się... na Syberię.

Tam bowiem wszystko się zaczęło. Jeśli chcemy dotrzeć do najwcześniejszych fundacji Stroganowów (datowanych od końca XV wieku), jakimi były cerkwie Syberii, i znajdujące się w nich ikony, musimy udać się daleko na wschód, do Obwodu Archangielskiego, miasta Solwyczegodzk, nad rzekę Wyczegda. Zanim jednak obejrzymy owe cuda malarstwa ikonowego, czas przebrnąć przez odrobinę historii.

Scenariusz jest, można powiedzieć, wręcz filmowy, bądź co bądź dla jednych mniej, a dla innych bardziej niewiarygodny. Rodzina pomorskich chłopów  (z tego Pomorza nad Morzem Białym) zaczyna trudnić się handlem. Nie wiadomo dokładnie w jakich okolicznościach, ale wkrótce udaje im się kontrolować większość wymiany towarowej ze wschodu na zachód. Sprzyjają temu także okoliczności polityczne. W XV wieku, czyli w czasie gdy pojawiają się na scenie historii, Ruś zrzuca jarzmo tatarskie i rozpoczyna ekspansję. We wszystkich kierunkach. Jeśli na zachodzie napotyka na opór, to na wschodzie rozległe połacie Syberii stoją prawie otworem. Główną przeszkodą jest przede wszystkim klimat, zamieszkujące ją bowiem półdzikie, koczownicze plemiona dość szybko udaje się podporządkować. Odkrycie bogatych złóż soli na tych terenach okazuje się jednym z decydujących czynników, dla których powstają nie tylko nowe warzelnie, ale "promuje" się tam także osadnictwo. Ujęte w cudzysłów, bo często ludność była tam przesiedlana lub przymuszana do zmieniania miejsca zamieszkania. Ten rodzaj "inwestycji" zwraca się z procentem, bowiem eksport zarówno drewna czy sobolowych futer, jak i ton soli, przynoszą obfite zyski. Stroganowowie, już jako kupcy z ugruntowaną pozycją, dzięki wyjątkowej zaradności, zdobywają nie tylko monopol na handel tymi dobrami. Udzielając pożyczek kolejnym carom, głownie na kosztowne wyprawy wojenne (m. in. wojny inflanckie, za Iwana IV), zyskują coraz szersze przywileje. XVIII wiek jeszcze się nie kończy, a zostają kolejno baronami i grafami.

Solwyczegodzk
Sobór zwiastowania w Solwyczegodzku - jedna z fundacji Stroganowów

O historii rodu i wspomnianego regionu można by pisać długo i kwieciście, ale dziś nie o tym... Wróćmy do sztuki. Gdzie ta obiecana wyjątkowość? Przede wszystkim to rozmiary i rodzaj mecenatu. Fascynujące jest to, że budowali oni wspaniałe cerkwie tam, gdzie do tej pory nie było nic. I nie szczędzili środków na ich wspaniałe wyposażenie. Były to bowiem nie tylko mury, freski, setki ikon (także w okładach ze srebra i złota, wysadzanych drogimi kamieniami), naczynia liturgiczne, ale także wspaniałe tkaniny liturgiczne oraz księgi. Wkrótce także założyli szkołę śpiewu liturgicznego, pracownię ksiąg (połączoną z biblioteką). Nad tkaninami zaś szczególny rodzaj opieki roztoczyły kobiety, a welony, płaszczanice i... dorównują tym najwspanialszym, wykonanym na zlecenie carów.

Być może istniała także pracownia malarska, tworząca na ich zamówienie ikony. Sprawa nie jest jasna ani do końca rozstrzygnięta. Najstarsze, pochodzące z końca XV wieku zdradzają wpływy moskiewskie. Im bardziej jednak potęga rodu wzrasta, dzieła fundowane do rodzinnych cerkwi nabierają odrębnych cech. Poniżej zamieszczam kilka przykładów. To, co je wyróżnia, to małe rozmiary, złożoność i miniaturowość kompozycji. Znikają złote tła, a zastępują je ochry i zielenie. Pojawia się swoisty rodzaj narracji, który wypełnia wnętrze ikony prawie po brzegi. Każda postać, każda roślina, przedmiot czy element krajobrazu są wykończone w najmniejszym szczególe, często ozdobione złotem. To pierwsza grupa. W drugiej zaś pojawiają się postacie konkretnych świętych. Zazwyczaj przedstawiani są sami, bądź podczas modlitwy, bądź prezentujący swoje atrybuty. Poniżej kilka przykładów, zapraszam do obejrzenia.


Św. Nikita

niedziela, 11 marca 2012

Kobieta w oknie

Filmy mają tę przewagę nad książkami, że ich konsumpcja trwa zdecydowanie krócej. Przeżywanie chyba też.

Ostatnio stwierdziłam, że jeśli są rzeczy, które sprawiają mi przyjemność, to jedną z nich jest kino. Bywam w nim dość często, aczkolwiek repertuar jest dość przypadkowy. Dziś dwa filmy, jeden nagradzany, drugi chwalony, obejrzane dość dawno, trochę się więc "uleżały", lub, jak kto woli, "dojrzały".
Pierwszym z nich jest "W ciemności", a drugim "Róża". O tym pierwszym w zasadzie nie bardzo mam chęci pisać. Wiem, że ważny, i wiem, że o Holocauście. Z całego filmu zapamiętałam jednak tylko ostatnie trzy zdania, przy których zbladł nawet znakomity Więckiewicz. W zasadzie, to powstaje pytanie, po co w ogóle było robić ten film, skoro wiadomo, że Polacy to antysemici. I nic tego nie zmieni.
Nie o tym jednak chciałam... Obejrzenie właśnie tego filmu w sąsiedztwie "Róży" sprawiło, że jeśli na początku mogłam mu zarzucać głównie "dłużyzny", teraz staje się łagodny i miękki. Dramat złagodzony, wydelikacony tak, żeby można go był skonsumować, nie dostając niestrawności. Ze Smarzowskim jest inaczej. Nie tylko pokazuje i nie tylko opowiada. Wciąga nas do świata, który stwarza. I daje nam odczuć, prawie fizycznie, ból, cierpienie i bezsilność swoich bohaterów. I do tego głównie chciałam się odnieść.

Nie ma chyba w tym kraju rodziny, która w jakiś tragiczny sposób nie doświadczyła by wojny. To, czego nie opowiedzieli nam dziadkowie lub pradziadkowie, uzupełniła szkoła, serwując pokaźną dozę literatury poświęconej tej tematyce. Cierpienia jednak są inaczej przeżywane, gdy doświadcza się ich z drugiej bądź trzeciej ręki, a otwarte niegdyś rany już dawno się zabliźniły. Wspomnienia zatarły, wyblakły, a problemy dnia codziennego nadały życiu pozory normalności i powtarzalności, spychając niewygodne momenty gdzieś daleko w niepamięć.

I w tym momencie, w wygodnej sali kinowej, zostajemy wepchnięci w sam środek tego świata, gdzie wszystko jest odkryte i ciągle krwawi. Wciśnięci w fotel możemy tylko zacisnąć pięści i być może zapytać – dlaczego? Ale reżyser nie daje odpowiedzi, tylko skazuje swoich bohaterów na klęskę i zmusza do pozostania na "przeklętej ziemi". Zamyka ich w błędnym kole, z którego wyrywa ich tylko śmierć. Odejście jednak odbywa się przez odrapane okno i nic nie czeka, tylko zimna, zamarznięta ziemia.

To, co jest wielkim atutem tego filmu to naturalizm, szorstkość, oszczędność i finezja doboru brudnych, ziemistych barw. Błoto jest mokre, ziemia jest gliniasta i wdziera się pod paznokcie. Krew jest słodka i pachnąca, lub brudna i lepka, a zwłoki martwe i zimne. Wszystkie płyny i substancje mieszają się ze sobą, tworząc maź, której musi się dotknąć każdy bohater.

Nie wiem czy to dobrze czy źle, że wojnę pokazuje się w taki sposób. Na początku to boli. To, czego nie można zapomnieć, to obrazy gwałtów, i może dobrze, że w końcu ktoś to pokazał. Bo nie ma chyba dla kobiety nic gorszego, niż gwałt. A Smarzowskiemu udało się pokazać tragiczną bezsilność i niemoc tych, którzy są przez wojnę miażdżeni – dzieci i kobiety. Zresztą nie tylko one. Chyba tylko dwójka głównych bohaterów radzi sobie z życiem w tych warunkach. Godzi się w jakiś sposób, cierpi, ale walczy. Nie wszyscy jednak mają psychikę jak ze stali jak główny bohater.

Wpleciona w główny wątek rodzina z Kresów jest popisowo niszczona. Są niewinni, otwarci, nieprzeorani, weseli jak kurczęta i gładcy jak świeże, wiejskie jajka. I równie łatwo się tłuką. Tam również jest mężczyzna, słaby, bezsilny i upokorzony. Ilu podobnych jemu złamała wojna? Pewnie setki.

Po co więc robić takie filmy, w które nie pozostawiają nadziei? Żeby delektować się eksplozją zła, patrzeć na cierpienia tych, którzy nie mogą się obronić, czy zyskać poklask odbiorców, pokazując, jak sprawnie potrafimy zepsuć ich dobre samopoczucie? A może, żeby odbanalizować to, czym karmiono nas w szkole, i pokazać, że rzeczywistość nie jest ani czarna, ani biała. Ani tak prosta, jak byśmy chcieli. Skłaniam się do ostatniego, ale z tym filmem każdy musi się zmierzyć sam.

PS. Coś dla miłośników sztuki, z lekkim przymrużeniem oka...

czwartek, 9 lutego 2012

Amicus certus in re incerta cernitur

Rzecz jednak nie o przyjaźni będzie, chociaż może trochę, bo z jej przyczyny powstał ten wpis. Wszystko zaczęło się od pewnej małej książeczki, która bardzo poprawiła mi dzisiaj humor.

Historia zaczyna się dość dawno, kiedy to zdarzyło mi się mieszkać w pewnej niezbyt pięknej części Warszawy. Ogromne, szarobure blokowiska,  każdy budynek identyczny, wąskie, brudne klatki i śmierdzące windy. Nie wiem czy urzędnicy nadający nazwy ulicom w tej części miasta byli niespełnionymi polonistami, czy ktoś w bardzo przewrotny sposób sobie zażartował. W każdym razie każda z nich nosi imię i nazwisko słynnego poety lub pisarza, często dość oryginalnego i egzotycznego. Wśród nich znalazł się Bogu ducha winny Sandor Petofi. Zapewne bardzo by się zasmucił (załamał rączki i nóżki, i opadłaby mu grzywka) gdyby zobaczył, jak szpetną ulicę nazwano na jego cześć (z drugiej jednak strony znalazł się tam w bardzo nobliwym towarzystwie). Dzięki zaś temu, że kiedyś na niej zamieszkałam, mieliśmy okazję się poznać. A raczej ja, dzięki moim amici, zapoznałam się z jego twórczością. No dobrze – mały, przyszarzały tomik jego poezji zaległ na mojej półce. Od ponad pół roku, aż do dnia dzisiejszego, nie brałam go do ręki. Po pobieżnej, pierwszej lekturze stwierdziłam bowiem, że był poetą zbyt dla mnie romantycznym, za dużo u niego ziemi, krwi i śmierci, więc może później...Coś jednak sprawiło, że dziś sięgnęłam po swoją biedną sierotę, która zaskoczyła mnie kilkoma rzeczami.

Pierwsza, to dedykacja na tytułowej stronie, która umknęła mi wcześniej, ukryta pomiędzy sklejonymi kartkami (być może ją widziałam, ale o niej zapomniałam)... a można ją znaleźć w tytule. Prawdziwy skarb. Myślę, że jeśli dożyję, to tylko dla niej sięgnę do tej książeczki za 30 lat. Druga rzecz, to dwa fantastyczne wiersze, które napisał najważniejszy węgierski poeta doby romantyzmu, bojownik o wolność i niepodległość... dzięki którym go polubiłam.

KURA MOJEJ MATKI

Co u licha! Kumo kuro,
Mieszkasz w izbie? Kury górą!
A to Bóg dał kwoce szczęście,
Że tak ładnie mieszkać będzie.

Tu pochodzi, tam poskoczy,
Na ławę, na skrzynię zboczy,
Pogdakuje, czyści skrzydła,
Przecież nikt jej stąd nie wygna.

Wygnać kwokę? Ale gdzie tam!
Gołąbeczce tak się mieszka.
Jada żyto, siemię dziobie.
Jak królewna żyje sobie.

Kuro, masz dostatek tutaj,
A więc pani matki słuchaj!
Nie leniuchuj, jajka znośże,
Żeby jej się działo dobrze.

A ty, Burku, nadstaw uszu!
Porozmawiać z tobą muszę
Jako z wiernym domu sługą,
Który służy u mnie długo.

Mięsa z drobiu nie jedz nigdy,
Żadnej kurze nie rób krzywdy.
W zgodzie żyj z domowym ptactwem,
Bo to matki mej bogactwo.

(tłum. Tadeusz Fangrat)*

Przyznam się szczerze, że do lektury tego zacnego utworu skłonił mnie przede wszystkim tytuł. Po niej nastąpiła jeszcze jedna miła niespodzianka. Bowiem następny po nim znalazł się wiersz „Śmierć zimy”. Otóż i pierwsza zwrotka:

„Gotuj się zimo, na śmierć gotuj –
Z lodowym sercem zły tyranie!
Ziemi się jarzmo uprzykrzyło,
Wnet zrzuci twoje panowanie;
Nastanie wolność! Jasne niebo
Z ziemią sprzymierza się pomału,
W ciebie ogniste puści strzały
Ze słonecznego arsenału.”
(tłum. Leopold Lewin)*

Dalej rzecz idzie o wolności, kajdanach, łzach i pobladłej z gniewu twarzy. Przemilczając to co „autor miał na myśli” i wyglądając za okno, stwierdziłam, że bardzo bym chciała, żeby jakiś dzielny młodzieniec o ognistym spojrzeniu, i niemniej zwichrzonej czuprynie, rzucił wyzwanie tej „nędznej uzurpatorce”. Na szczęście, póki co niebo nie spada nam na głowy i wszystko wskazuje na to, że wiosna jednak przyjdzie, i to zapewne szybciej niż się spodziewamy. Możemy się zanucić zimie za kabaretem „Potem” „Skończyło się Pani panowanie...” . Kilka małych rzeczy, a cieszą.





* Oba wiersze pochodzą z : Sandor Petofi, "Poezje wybrane", Warszawa 1973.


czwartek, 26 stycznia 2012

Wszystkie obrazy świata

“Prowadzę życie pełne pasji” -  nie, nie ja... a starszy, posiwiały mężczyzna, samotnie wychowujący dwie córki, większość dni spędzający zaś w oddalonej od domu komórce. Nie, nie siedział tam sam, a całe dnie grał na violi. Już się pewnie wszyscy domyślili, tak, to scena z filmu. Brzmi patetycznie i niemożliwie. A może...?  

Według mnie to zdanie streszcza cały film (zresztą chyba nie tylko ten, a pewną ich grupę),  z którego pochodzi. “Wszystkie poranki świata” i... wszystkie emocje człowieka. Film mnie zachwyca, pewnie dzięki kilku rzeczom: wspaniałej muzyce, dobrej historii i pewnej czystości i ascezie obrazu. I może jeszcze temu, że widać w nim tę namiętność, która zainspirowała jego twórców do przyobleczenia tajemnicy w obraz, przemienienia dźwięków w historię.


Ilu szukało źródeł tej namiętności? Wielu. Ilu się to nie udało? Też wielu.
Po obejrzeniu “Poranków”, nie wiem czemu, przyszły mi na myśl jednak nie produkcje inspirujące się muzyką (chociaż, po wysłuchaniu ostatnio Huelgas Ensemble, wykonujących części mszy koronacyjnej Karola Wielkiego, marzeniem jest, aby ktoś ubrał to w kostium filmowy...), a malarstwem.
 
Inne środki wyrazu, inne zmysły, kto ma trudniejsze zadanie? Trudno powiedzieć. Teoretycznie wydawać by się mogło, że z muzyką jest łatwiej. Utwór jest, wystarczy go wkomponować, opakować w odpowiedni obraz, dobrać fabułę. Z obrazem jest trudniej, szczególnie, że obiera się najczęściej jedną drogę - “namalowania” obrazu na filmie.

Przyjrzyjmy się trzem dziełom (wybór przypadkowy, absolutnie subiektywny): “Dziewczyna z perłą”, “Straż nocna” i “Młyn i krzyż”.

Biorąc te trzy przypadki można by się pokusić o pewną konstrukcję, być może dość ryzykowną i staroświecką, a dla niektórych pewnie i dość zabawną. Tak, tak, wujek Vasari byłby dumny.  Odłóżmy na razie na bok wszystkie mądrości świata i pobawmy się. Filmy te można by ułożyć liniowo, stworzą niestety tylko ¼ sinusoidy, ale cała przyszłość przed nami. Od dołu podążamy ku górze i znajdujemy się na samym wierzchołku. A co takiego ma się rozwijać? Coś, na co można by użyć pojęcia “mimetyzacji filmu”, choć będzie to bardzo niedoskonałe. Jest to dość zaskakujące. Bo wydawać by się mogło, że jest to proces dokładnie odwrotny od tego, który zaszedł (zachodzi?) w malarstwie (chodzi mi tutaj o zerwanie, w jakimś sensie, z mimetyzmem, chociaż to, co zachodzi w filmie, też nie do końca nim jest). U (prawie) wszystkich twórców pojawia się bowiem pragnienie, żeby w jak najwierniejszy sposób “odtworzyć” obraz - stroje, tkaniny, światło, cień, malarskość, kontury, wyraźność i niewyraźność. Historia, którą nam opowiadają, często jest tylko tłem, czasem zresztą tak  nieudolnym, że szkodzi całości.
U Lecha Majewskiego zjawisko to osiąga wręcz apogeum.  Aktorzy mówią niewiele, w zasadzie prawie nic. Zachwyty budzi technika, ale przede wszystkim efekt.  Jest to bardzo ciekawe, jeśli przyjrzymy się, w jaki sposób przetwarzana jest tutaj rzeczywistość. W jakimś sensie dzieje się to dwukrotnie. Pierwszym obrazem jest wiejska chata, wnętrze pałacu, bądź domu. To, co ukazuje się przed malarzem, a chyba bardziej to, co go skłania do tego, aby włożył swój czas i swoją pracę, żeby to utrwalić na płótnie. To wszystko zlewa się i powstaje obraz. Wspomniani zaś filmowcy chcą odtworzyć ten świat, “odczarować go”, wrócić do tego, co widział malarz, ale nie zdejmując z niego tej zasłony wrażliwości, nałożonej przez twórcę. To, co przemyka gdzieś w “Dziewczynie z perłą”, a niestety ginie gdzieś w całości filmu, co błyszczy u Greenewaya, urzeka u Majewskiego. Co będzie dalej i czy jest jakieś “dalej”? Zobaczymy. A wracając do muzyki, to w czym jest podobieństwo? W tym, że wszyscy Ci twórcy i Jean de Sainte-Colombe, i Vermeer, i Breughel stworzyli dzieła, które mają w sobie tyle emocji, tyle tajemnicy, że wielu uporczywie stara się wejść w ich świat i pokazać go innym. Jak widać, dobra sztuka się nie starzeje. Nigdy.

sobota, 14 stycznia 2012

Śnieg i pomarańcze

Spadł pierwszy śnieg. Znakomita okazja, aby o tym napisać, a leżący odłogiem blog zacznie w końcu funkcjonować. W takich okolicznościach można spokojnie sięgnąć po mandarynki i rozkoszować się ich pomarańczowym kolorem i smakiem lata, który tak ładnie komponuje się z białym puchem, pokrywającym ogród i budynki za oknem. 

Królowa śniegu opatuliła wszystko swoim szalem, a w domu ciepło i bezpiecznie, przeczytajmy więc coś, a nawet napiszmy! Wieczorem jest łatwiej, bo dotkliwie uwierające uczucie, że nie przeczytało się wszystkiego (a produkcja tekstów ciągle trwa) i nie zrozumiało wszystkich, zostaje zamknięte wraz z bibliotekami, księgarniami i innymi punktami papiero-makulaturo-dystrybucyjnymi...

Można więc dość bezpiecznie ponarzekać...
Nie wiem kiedy, i co na to wpłynęło, że przestałam regularnie śledzić to, co pojawia się w niektórych dość grubych i dość zwartych miesięcznikach i innych periodykach. Pisać, żeby pisać? Produkować, żeby produkować? Krzątać się czy faktycznie zmieniać rzeczywistość? Entropia zwiększa się tak czy inaczej. I nie da się tego uporządkować. Poczucie bezsilności i frustracji narasta, w końcu bańka pęka, pojawia się zobojętnienie, które przeradza się następnie w wypełnione pracą dnie, pędzące jeden za drugim, wyzwolone z kajdan rozumienia, polemizowania i konieczności produkowania. Szczególnie własnych głębokich tez, które w większości są małymi gniotkami, ulepionymi ze strzępków cudzych strzępków, wyrwanych z cudzych zeszytów. Wielki patchwork trwa.

Przyszedł jednak czas, że trzeba się będzie w ten papierowy gąszcz zagłębić. Najpierw jednak sporządzę sobie grubą linę, głównie z nitek zwanych zdrowym rozsądkiem. Mam nadzieję, że nie pozwoli mi utonąć, ani oderwać się od ziemi i ulecieć w próżnię. Zobaczymy, czy się uda. Świecie, oto nadchodzę ja! :)