czwartek, 26 stycznia 2012

Wszystkie obrazy świata

“Prowadzę życie pełne pasji” -  nie, nie ja... a starszy, posiwiały mężczyzna, samotnie wychowujący dwie córki, większość dni spędzający zaś w oddalonej od domu komórce. Nie, nie siedział tam sam, a całe dnie grał na violi. Już się pewnie wszyscy domyślili, tak, to scena z filmu. Brzmi patetycznie i niemożliwie. A może...?  

Według mnie to zdanie streszcza cały film (zresztą chyba nie tylko ten, a pewną ich grupę),  z którego pochodzi. “Wszystkie poranki świata” i... wszystkie emocje człowieka. Film mnie zachwyca, pewnie dzięki kilku rzeczom: wspaniałej muzyce, dobrej historii i pewnej czystości i ascezie obrazu. I może jeszcze temu, że widać w nim tę namiętność, która zainspirowała jego twórców do przyobleczenia tajemnicy w obraz, przemienienia dźwięków w historię.


Ilu szukało źródeł tej namiętności? Wielu. Ilu się to nie udało? Też wielu.
Po obejrzeniu “Poranków”, nie wiem czemu, przyszły mi na myśl jednak nie produkcje inspirujące się muzyką (chociaż, po wysłuchaniu ostatnio Huelgas Ensemble, wykonujących części mszy koronacyjnej Karola Wielkiego, marzeniem jest, aby ktoś ubrał to w kostium filmowy...), a malarstwem.
 
Inne środki wyrazu, inne zmysły, kto ma trudniejsze zadanie? Trudno powiedzieć. Teoretycznie wydawać by się mogło, że z muzyką jest łatwiej. Utwór jest, wystarczy go wkomponować, opakować w odpowiedni obraz, dobrać fabułę. Z obrazem jest trudniej, szczególnie, że obiera się najczęściej jedną drogę - “namalowania” obrazu na filmie.

Przyjrzyjmy się trzem dziełom (wybór przypadkowy, absolutnie subiektywny): “Dziewczyna z perłą”, “Straż nocna” i “Młyn i krzyż”.

Biorąc te trzy przypadki można by się pokusić o pewną konstrukcję, być może dość ryzykowną i staroświecką, a dla niektórych pewnie i dość zabawną. Tak, tak, wujek Vasari byłby dumny.  Odłóżmy na razie na bok wszystkie mądrości świata i pobawmy się. Filmy te można by ułożyć liniowo, stworzą niestety tylko ¼ sinusoidy, ale cała przyszłość przed nami. Od dołu podążamy ku górze i znajdujemy się na samym wierzchołku. A co takiego ma się rozwijać? Coś, na co można by użyć pojęcia “mimetyzacji filmu”, choć będzie to bardzo niedoskonałe. Jest to dość zaskakujące. Bo wydawać by się mogło, że jest to proces dokładnie odwrotny od tego, który zaszedł (zachodzi?) w malarstwie (chodzi mi tutaj o zerwanie, w jakimś sensie, z mimetyzmem, chociaż to, co zachodzi w filmie, też nie do końca nim jest). U (prawie) wszystkich twórców pojawia się bowiem pragnienie, żeby w jak najwierniejszy sposób “odtworzyć” obraz - stroje, tkaniny, światło, cień, malarskość, kontury, wyraźność i niewyraźność. Historia, którą nam opowiadają, często jest tylko tłem, czasem zresztą tak  nieudolnym, że szkodzi całości.
U Lecha Majewskiego zjawisko to osiąga wręcz apogeum.  Aktorzy mówią niewiele, w zasadzie prawie nic. Zachwyty budzi technika, ale przede wszystkim efekt.  Jest to bardzo ciekawe, jeśli przyjrzymy się, w jaki sposób przetwarzana jest tutaj rzeczywistość. W jakimś sensie dzieje się to dwukrotnie. Pierwszym obrazem jest wiejska chata, wnętrze pałacu, bądź domu. To, co ukazuje się przed malarzem, a chyba bardziej to, co go skłania do tego, aby włożył swój czas i swoją pracę, żeby to utrwalić na płótnie. To wszystko zlewa się i powstaje obraz. Wspomniani zaś filmowcy chcą odtworzyć ten świat, “odczarować go”, wrócić do tego, co widział malarz, ale nie zdejmując z niego tej zasłony wrażliwości, nałożonej przez twórcę. To, co przemyka gdzieś w “Dziewczynie z perłą”, a niestety ginie gdzieś w całości filmu, co błyszczy u Greenewaya, urzeka u Majewskiego. Co będzie dalej i czy jest jakieś “dalej”? Zobaczymy. A wracając do muzyki, to w czym jest podobieństwo? W tym, że wszyscy Ci twórcy i Jean de Sainte-Colombe, i Vermeer, i Breughel stworzyli dzieła, które mają w sobie tyle emocji, tyle tajemnicy, że wielu uporczywie stara się wejść w ich świat i pokazać go innym. Jak widać, dobra sztuka się nie starzeje. Nigdy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz