niedziela, 9 września 2012

Krótki wpis o obojętności

Rzecz o filmie, który mi się wcale nie podobał, i o pewnym sposobie zachowania, którego chciałabym nie widzieć wokół siebie. 

 Film obejrzałam już dość dawno. W zimowy jeszcze wieczór miał mnie przenieść do słonecznej Toskanii, pokazać trochę sztuki, trochę życia i trochę ludzi. Dwóch ostatnich rzeczy mam pod dostatkiem na co dzień, a tej pierwszej trochę mi brakuje. Zresztą film prowokuje do ciekawych refleksji na jej temat, a raczej na temat stosunku do niej, więc dlatego warto o nim wspomnieć. Tym bardziej, że jeśli jest to miłość, to bywa trudna. Częściej niestety jest udawana. Tylko dlatego jestem w stanie uwielbić reżysera, że w bardzo zgrabny sposób odziera zasłonę, za którą chowa się dość duża liczba "znawców" i "nieznawców" sztuki. A może raczej jak dziecko krzyczy "król jest nagi!". Wybierając dwójkę głównych bohaterów i koncentrując się na ich życiowych problemach, jakby mimochodem zadaje najważniejsze pytania. O wrażliwość, o otwartość, o lęk przed krytyką i mechanizmy obronne, które się w nas rodzą. 

Sztuka, dziś chyba bardziej niż kiedyś, tęskni za oswojeniem, wywołuje mieszane uczucia, a czasami nawet staje się polem walki. Jaką postawę więc najlepiej przybrać? "Znawcy" czy "nieznawcy", "ignoranta" czy "dyletanta", a może "aroganta"? Spójrzmy na filmowych bohaterów, zanim zrobi się zbyt nudno i mało wyraziście. Dwoje ludzi spotyka się w Toskanii. Ona, Francuzka, amatorka sztuki, prowadzi małą galerię, w której sprzedaje głównie kopie dzieł sztuki. Samotnie wychowuje syna w wieku, kiedy jest więcej problemów niż mniej. On, chyba Anglik, napisał książkę o sztuce, samotnie wychowuje swój egoizm, który uwalnia go od trosk życia. Ta dwójka spędza ze sobą dzień, w pewnym momencie zostają wzięci za małżeństwo. Postanawiają nie wyprowadzać otoczenia z błędu i wchodzą w swoje role. Rozpoczyna się gra. Ona ukazuje swoją samotność, tęsknotę, potrzebę miłości. Jest szczera i prawdziwa. On zresztą też. Ale jest to szczerość nieszczerości. Ukazuje się oblicze egoisty, który nie jest w stanie poświęcić nic ze swojego wygodnego życia. Nawet gdy za odrobinę trudu i wysiłku otrzyma miłość, czas i zrozumienie. Niestety zdradzę już finał: wraz z końcem dnia oboje rozchodzą się, on wyjeżdża, ona zostaje sama ze swoją galerią i problemami samotnej matki. Czy czegoś się od siebie nauczyli? Nie wiem. Chyba nie. Wróćmy jednak do sztuki. To ona tak naprawdę doprowadziła do ich spotkania. Pan napisał książkę, pod wdzięcznym tytułem "Prawdziwa kopia" (tytuł ten nosi zresztą w oryginale także film, ale zostało to przetłumaczone jako "Zapiski z Toskanii"). Przez lata zbierał materiały na temat dzieł sztuki będących kopiami, a uznawanymi za oryginały, pochodzące np. z innej epoki itd. Temat fascynujący. Już na początku filmu nasz bohater przedstawia się jako... dyletant. Co ciekawe jest to dla niego zaleta. To bowiem dzięki umysłowi nieskażonemu wszelką akademicką spekulacją w tej dziedzinie, zachował niezbędny dystans. Ten, który pozwolił mu na lepsze, trzeźwiejsze spojrzenie na "badane" przedmioty. Czystość i dziewiczość odbioru, a zatem na stworzenie pracy bardziej wartościowej, niezakłamanej itd. Od początku widoczna jest pewna nonszalancja. Z drugiej strony ona – zafascynowana tą książką i nim. Zabiera go do niedaleko położonej miejscowości, aby jeden z najlepszych przykładów do jego książki. XVIII wieczny portret, przez lata uznawany za... antyczny oryginał, a będący tak naprawdę kopią. I cóż w tym momencie czyni nasz sławny pisarz, w swoim nieskażonym odbiorze sztuki? Idzie do drugiej sali bo... nic go to nie interesuje. Książkę napisał, skończył, pokazał się... 


 Oglądając ten film było mi ciężko. Mamy bowiem wspaniały portret ignoranta, który uważa, że wykształcenie w danej dziedzinie, jakakolwiek wiedza, utrudniałaby mu odbiór dzieła sztuki. I tutaj rodzi się pytanie, na które chyba nie ma odpowiedzi, ale które chyba warto zadać. Ten film, jak i te sceny dały mi trochę do myślenia. Jest to bowiem znakomita ilustracja typu, który można spotkać nawet w poważnych i szanowanych tytułach (niestety, nie piszę tutaj o autorach), a nazywa się on "historykom sztuki już dziękujemy". Nie powinnam tutaj dawać wyrazu swoim emocjom, ale to, co miało sprawić, że zostanie obalona dyktatura pewnych środowisk, które miały decydować o tym co jest sztuką, a co nią nie jest, nie zdało egzaminu. Otworzyło zaś furtkę dużej liczbie osób, które zagarnęły te opuszczone pozycje, nie mając do niej nawet odrobiny miłości. A tych, których miała do sztuki ośmielić, jeszcze bardziej onieśmieliła. Ale cóż, carta non erubescit, miłej lektury kolejnej książki... 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz